Wspomnienia Pani Zenony – r. 1953/54 Gołaczów – cz.IV

.
________________________________
Od GzK: Dla tych Państwa, którzy nie czytali wielu nadesłanych pięknych Życzeń Wielkanocnych – znajdują się one po kliknięciu w link: ŻYCZENIA WIELKANOCNE – 2020
Część III wspomnień Pani Zenony znajduje się w linku:
 Dalszy ciąg wspomnień Pani Zenony – cz.III

 

* * *
Praca nauczycielska w „jednoklasówce” w Gołaczowie
(1953/54) – odcinek czwarty

 

c.d. Pojechałam do Wydziału Oświaty w Kłodzku, gdzie zaproponowano mi pracę w wielu szkołach, ale także w Kudowie. Wybrałam małą szkołę w Gołaczowie, 8 km. od Kudowy-Zdroju. Poszłam do szkoły pieszo, autobusy na tej trasie nie kursowały. Można było iść ładną droga, przez Jeleniów i Dańczów, można też było iść górami, wtedy droga była krótsza, ale bardziej uciążliwa. Wybrałam ta pierwszą.

 Okazało się, że 8 km. to dużo, dotarłam do szkoły bardzo zmęczona. Jednakże piękna okolica, wspaniałe góry i płynący potok dodawały mi radości. A kiedy przed moimi oczami ukazał się budynek szkolny, byłam zachwycona. Zastałam jeszcze dotychczasową nauczycielkę i zarazem kierowniczkę szkoły, panią Bissinger, która pakowała ostatnie swoje rzeczy. Przeprowadzała się do innej, też małej szkoły koło Kłodzka, Ławicy. Przekazała mi nieliczne dokumenty oraz klucze do szkoły i mieszkania, po czym wyjechała. Zostałam sama.

Wyszłam przed budynek, powitał mnie szum potoku, który płynął tuż przed szkołą, oraz powiew górskiego wiatru. Przed szkołą był niewielki zaniedbany  ogródek z kilkoma krzakami porzeczek. Na podwórku stał maleńki, okrągły budyneczek, była to ubikacja szkolna. Z ganku weszłam jeszcze raz do budynku, aby lepiej przyjrzeć się mojej siedzibie. Po prawej stronie drzwi prowadziły do mieszkania nauczycielskiego, po lewej do jedynej izby lekcyjnej. Mieszkanie było imponujące, na parterze była kuchnia, spiżarnia i dwa pokoje. W spiżarni na półce stały trzy pełne wecki. Drewnianymi schodami wchodziło się na piętro, gdzie znajdowały się trzy pokoje. Piwnica przeznaczona była na składanie węgla i drzewa na opał.
Mieszkanie było brudne i zaniedbane, wymagało natychmiastowego remontu. Pojawiły się we mnie pierwsze wątpliwości.

 

Dom pana Worwy we wsi Gołaczów

W pewnej chwili do mieszkania wszedł mężczyzna, był to woźny szkolny, pan Warniło. Mieszkał w budynku obok szkoły. On to mi powiedział, że w „niczyjej” stodole, niedaleko szkoły znajduje się szafka. Okazało się, że była to stara , bardzo zniszczona biblioteczka. Służyła mi przez cały rok.

Zastanawiałam się skąd wziąć niezbędne sprzęty. O kupnie nie było mowy. Zupełnie niespodziewanie z pomocą pospieszył mi dawny zakład pracy, Uzdrowisko Kudowa. Przywieziono mi łóżko, leżankę, stół, cztery krzesła, szafę oraz piękny obraz. Urządziłam sobie jeden pokój.

Pod koniec sierpnia woźny ze swoja żoną Zofią, porządnie wysprzątali klasę szkolną. Były w niej tylko ławki, katedra i jedno krzesło. Podczas pracy zapytali, czy mi wiadomo, że do szkoły należy duży kawałek łąki w górnej części wsi. Nie wiedziałam.
Zapoznałam się z dokumentacja szkolną, z której wynikało, że do szkoły należą następujące wsie: Gołaczów, Darnków i Kulin, rozrzucone na przestrzeni 7 – km. Policzyłam uczniów, którzy mieli przyjść do szkoły 1 września, było ich zaledwie 17. Nauka miała odbywać się w tak zwanych klasach łączonych, klasa pierwsza z trzecią i druga z czwartą. W liceum na lekcjach dydaktyki niewiele mówiono o tym sposobie nauczania, jednakże wierzyłam, że sobie poradzę. Ciekawa byłam, jacy to będą uczniowie i jacy rodzice. Przygotowywałam się do rozpoczęcia nauki.

*

Nadszedł ten pierwszy dzień w mojej pierwszej szkole.
Na godzinę ósmą przyszli odświętnie ubrani uczniowie ze swoimi mamami i ojcami; była pani Gieracka, Kurzajowa, Piechotowa i inni. 

 Przyglądali mi się uważnie, myślę, że między sobą mówili i zastanawiali się, czy ta młoda dziewczyna wytrzyma tu długo i czy da sobie radę. W mojej pierwszej mowie nauczycielskiej przed tym nielicznym gronem mówiłam, o potrzebie nauki, prosiłam rodziców o wsparcie we wspólnych wychowawczych zmaganiach. Czułam, że przyjęli mnie życzliwie.

Potem nastąpiły normalne dni pracy. Nauka odbywała się 6 dni w tygodniu, po 6 godzin dziennie, czyli 36 godzin tygodniowo, w tym 6 godzin nadobowiązkowych. Ponieważ klasy były łączone, codziennie przygotowywałam się na piśmie do 12 lekcji. Pisanie konspektów było obowiązkowe. Pochłaniało mi to dużo czasu. Idąc na lekcje, byłam zawsze przygotowana. Uczniowie byli grzeczni, zdyscyplinowani i chętni do nauki, ale dotychczasowe ich przygotowanie było mierne. Zdarzało się, że uczeń klasy drugie, a nawet trzeciej, nie znał liter lub z biedą czytał proste wyrazy.

Moje wszystkie siły i umiejętności poświęciłam nauczaniu. Lekcje biologii często prowadziłam w lesie, w ogrodzie, na polu. Lekcje historii zamieniałam w opowieści bajkowe. Codziennie przynosiłam do domu zeszyty do poprawy, a było co poprawiać. Starałam się, aby uczniowie polubili szkołę. Zachęcałam  do czytania. W szkole była mała biblioteczka, z której wypożyczałam dzieciom książki, ale także ich rodzicom. Biblioteczkę nazywano „punktem bibliotecznym”, za prowadzenie którego otrzymywałam dodatkowe wynagrodzenie. Często w godzinach po południowych spotykałam się z dziećmi i przygotowywaliśmy różne występy, w postaci piosenek, skeczy i inscenizacji, aby mieć repertuar na szkolne uroczystości. Pomimo wielu zajęć, nigdy nie narzekałam. Zawsze lubiłam pracować.

Zajęcia domowe nie pochłaniały mi zbyt dużo czasu. Gotowałam proste potrawy, najczęściej jadłam kluski z mlekiem. Mleko przynosiłam z pobliskiego gospodarstwa. We wsi był jeden sklep, bardzo słabo zaopatrzony, czasami tam robiłam zakupy, czasami w Kudowie.

Na zdjęciu moi uczniowie

*

Na początku września listonosz przyniósł mi pierwszą wypłatę.

Nie wiedziałam ile dostanę, gdyż angaż jaki dostałam z Wydziału Oświaty, zawierał tylko kwotę podstawową. Była to zawrotna suma – 605zł. Za mieszkanie, opał, światło nie musiałam płacić. Byłam szczęśliwa, wiedziałam, że wystarczy na wszystkie wydatki. Postanowiłam zaoszczędzić każdego miesiąca całe 100zł.

Tak jak dawniej w każdy piątek jechałam na pożyczonym od sołtysa rowerze lub szłam pieszo do Kudowy, gdzie odbywało się zebranie koła ZMP. Cieszyłam się na te spotkania, to był jedyny kontakt z młodymi ludźmi. Droga do Kudowy nie zawsze była przyjemna, rower jechał z góry jak szalony i nie wymagał ode mnie żadnego wysiłku, a przede  mną była wspaniała perspektywa spotkań. Znacznie gorsza była droga powrotna. Rower sam nie chciał jechać, czasami było już późno i samotna droga między górami i lasami nie należała do przyjemności.

Do Kudowy mogłam dojechać także pociągiem. Do przystanku trzeba było iść  około 50 minut. Piękna droga miała tą wadę, że trzeba było iść pod dość stromą górę. Pociągów osobowych nie było zbyt wiele, a jeżeli nawet były, to nie zawsze w odpowiedniej porze. Pociągi jechały od Kłodzka, zatrzymywały się na maleńkiej stacyjce Kulin, potem mijaliśmy Lewin Kłodzki, ostatnią stacją była Kudowa Zdrój. Lokomotywa parowa z trudem ciągnęła 3 – 4 wagony, jechała bardzo powoli, bo musiała pokonać wysokie góry i dwa tunele. Jazda trwała około 4o minut. Pasażerowie żartowali, że można wyskoczyć z pociągu, narwać kwiatków i z powrotem wskoczyć. Widoki były przepiękne, mijaliśmy góry, doliny, lasy i kwieciste łąki. Wreszcie ukazywała się stacja. Potem szłam do zdroju jeszcze półtora kilometra.  W takiej sytuacji rower sołtysa stawał się prostszym i szybszym środkiem lokomocji. (c.d.n).